Aneta Todorczuk: Żyję w zgodzie ze sobą*

Pochodzi z Białegostoku, od lat mieszka w Warszawie. Mama dwójki nastolatków, aktorka teatralna, filmowa i dubbingowa, wokalistka. Twardo stąpa po ziemi i wie czego chce od życia. Mowa o Anecie Todorczuk, którą gościliśmy w Jasielskim Domu Kultury 9 marca br. w komediowym monodramie „Mój boski rozwód”.

Katarzyna Pacwa: Spotykamy się z okazji Dnia Kobiet. Czego pani życzy kobietom?

Aneta Todorczuk: Życzę im, żeby zawsze żyły w zgodzie ze sobą. Bo jak jest zgoda ze sobą, to jest uśmiech i spokój. Warto, a nawet trzeba spotykać się ze sobą i pytać samej siebie, czy jest mi w  życiu wygodnie.

KP: A pani jest wygodnie?

AT: Jest mi dobrze. „Wygodnie” brzmi trochę prowokacyjnie, ale lubię to określenie. W trudnych sytuacjach, kiedy nie wiem jak postąpić, czy mam wątpliwości, zadaję sobie to  pytanie. I jeżeli nie jest mi wygodnie, to uciekam, bo nie warto tracić czasu.

KP: 9 lutego tego roku ukazał się trzeci singiel Blasków (zespół – przyp. red.) „Dziewczyna z Będzina”?. Czy ten Będzin ma dla pani jakieś szczególne znaczenie?

AT: Pomysł na piosenkę wziął się z rozmów z grupą dziewczyn na facebooku. Zadawałam im różne pytania i z ich odpowiedzi powyciągałam sobie różne wnioski. Bo chciałam, żeby to była taka dziewczyna, która będzie reprezentantką nas wszystkich. Ja jestem dziewczyną z Podlasia i jak przyjechałam do Warszawy ponad 20 lat temu, to się gubiłam. Pamiętam jeszcze siebie z tamtego okresu, z wieku około 20 lat i wiem jaka jestem dzisiaj. W tej piosence chciałam więc zrobić z tego taki przekrój. A „Dziewczyna z Będzina”? Bo dziewczyna z Podlasia się nie rymowało, a mój mąż, Michał Lamża jest z Będzina. Ale przede wszystkim chodziło o to, żeby piosenka była uniwersalna. Bo jest różnica między życiem w Warszawie a mniejszymi miastami w Polsce.

KP: Często odwiedza pani rodzinne strony?

AT: Moja mama nie żyje już od 1,5 roku. Te przyjazdy do domu są teraz smutne, sentymentalne. Ale jeżdżę do taty, chociaż rzadko, bo moje życie toczy się w Warszawie, więc tata przyjeżdża do nas, między innymi na święta. Staram się jednak jeździć do domu, tak często jak tylko mogę, bo moje serce jest tam cały czas. Nadal mam tam przyjaciół, z którymi staram się spotkać chociaż na chwilę.

KP: W jednym z wywiadów przyznała pani, że to skrzypce ukształtowały panią muzycznie. To był pani wybór czy rodziców?

AT: Na pewno mnie ukształtowały, bo to bardzo trudny instrument. I na pewno to było pod wpływem rodziców, bo 8-letniemu człowiekowi trudno podjąć taką decyzję. Mama zaprowadziła mnie do szkoły muzycznej na egzamin i zapytała: „do czego ona się nadaje?”. Bo moja mama grała na akordeonie, ale jej marzeniem było grać na pianinie. Niestety rodziców nie było na to stać. I chyba te marzenia przekierowała trochę na mnie. Jako dziecko dużo śpiewałam. I słuchałam dużo Niemena, Ałły Pugaczowej, bo takie płyty były w domu. I być może dlatego mama pomyślała, że to ucho trzeba rozwijać. A ponieważ ucho było całkiem niezłe, to zasugerowano mi skrzypce. Dzisiaj to na pewno procentuje.

KP: Nie miała pani okresu buntu, kiedy rówieśnicy spędzali czas na zewnątrz, bawili się, a pani musiała ćwiczyć?

AT: Oczywiście, że tak. Ale było wiercenie dziurki w brzuchu i mówienie, że „kiedyś podziękujesz”. I podziękowałam. Bo dzięki temu mam wykształcenie muzyczne i całe moje życie zawodowe też jest związane z muzyką. A ja doskonale wiem, że bez pracy nie da się nic dobrze zrobić. Wiedziałam o tym już w wieku 19 lat, kiedy skończyłam liceum muzyczne. Dlatego studiując w akademii teatralnej nie byłam zaskoczona, że muszę zostawać po godzinach i ćwiczyć. Bo jak w czasach licealnych nie byłam przygotowana, to wykładowca odsyłał mnie do domu.

KP: Teraz to pani jest wykładowcą. Jak jest po tej drugiej strony katedry? Jacy są współcześni studenci?

AT: Dużo z nimi rozmawiam i dużo się przyglądam młodym ludziom, zadaję im dużo pytań. Poznaję ich świat. O tym pokoleniu mówi się różnie. Ja nie będę go oceniać. Ale jest zupełnie inne i w dodatku jeszcze popandemiczne. To wszystko się za nami ciągnie. Żyjemy w czasach, kiedy ludzie są bardzo wrażliwi i na tę wrażliwość zwraca się teraz bardzo uwagę. Na pewno to ubogaca mój świat zawodowy. Staram się ich otwierać, zadawać różne pytania, zmuszać ich do odpowiadania sobie samym. Chcąc być w tym zawodzie, trzeba bardzo wnikliwie przyglądać się drugiemu człowiekowi. I ja go właśnie dlatego to uwielbiam, bo przyglądam się przeróżnym ludziom, osobowościom. Staram się ich zrozumieć. Uczę się też się dużo od studentów, bo oni myślą inaczej niż ja, są innym pokoleniem.

KP: No właśnie, skoro już o tym mowa. Jakie pani widzi różnice pomiędzy pokoleniami. Obecnej młodzieży jest łatwiej czy trudniej? Bo na pewno jest inaczej.

AT: Wydaje mi się, że młodym ludziom jest teraz łatwiej niż naszemu pokoleniu. Ale też i trudniej, bo mają bardzo dużo ścieżek do wyboru, wszędzie jest blisko, wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Ja jestem matką 18-latki i 13-latka, więc ja też patrzę przez pryzmat moich dzieci, sporo z nimi rozmawiam i wiem jakie są ich problemy. To zestawiam sobie ze studentami, zadaję im dużo pytań, żeby ich zrozumieć. Ale mam wrażenie, że nie ma teraz takiego poważnego podejścia do zawodu, jakie ja miałam. Dlaczego tak jest, nie wiem. Ale już widać, kto będzie w tym zawodzie, po tym jak pracuje.

KP: Aktorstwo to trudny, wymagający i niepewny zawód.

AT: Ja w kółko powtarzam jedną rzecz: jeśli nie będziecie pracować poza zajęciami, to nie mamy o czym mówić, bo to natychmiast widać. U mnie ściema nie przejdzie. Ja jestem spokojnym wykładowcą, ale jak widzę, że ktoś jest nieprzygotowany, to go wysyłam do domu. Szkoda naszego wspólnego czasu.

KP: Nie ma pani w ogóle w telewizji. Czym to jest spowodowane? Projektami, które pani realizuje czy jest jakiś inny powód?

AT: Nie pamiętam kiedy byłam na castingu i kiedy byłam brana pod uwagę do roli, bo od dawna nie jestem zapraszana. Były lata, kiedy pracowałam bardzo dużo i ledwo się wyrabiałam. Ja jestem gotowa cały czas. Przeszłam swój okres frustracji, kiedy nagle zamilkł telefon. Pytałam co mam zrobić, ale nigdy się nie dowiedziałam. Teraz jestem w takim momencie życia, że te wszystkie projekty, z którymi jeżdżę, to jest ciężki kawał chleba. W telewizji praca jest inna, trochę łatwiejsza. Ten kawał chleba, który wybrałam jest najtrudniejszy, ale daje mi satysfakcję. Mam wpływ na to jaki biorę materiał, z kim pracuję. I mimo, że jest ciężko, to jest mój świadomy wybór, bo dzięki temu jestem niezależna. Ale mam nadzieję, że to nie jest koniec mojej przygody z telewizją. Zmieniłam agencję, więc zobaczymy co się będzie działo.

KP: Dużo pani w dubbingu. Czyli jednak wciąż świat filmowy, tylko od innej strony.

AT: To jest bardzo przyjemna praca, kolejna odsłona mojego zawodu. Poza tym czytam też bardzo dużo audiobooków. Jak się ciężko pracuje w teatrze, cały czas żyje w biegu, to przychodząc do studia i mając – na przykład – postacie z kreskówek, fajnie się bawię. Czasem jednak to też ciężka praca, szczególnie jak się podkłada za człowieka. Ale to taka odskocznia, z której nie da się utrzymać, robi się ją raczej hobbistycznie.

KP: W repertuarze ma pani monodramy. Teraz, w marcu głównie kobiece, bo i „Mój boski rozwód” i „Matka, żona i kochanka”.

AT: Taki czas. Poza tym te role są bardzo interesujące. Dają mnóstwo satysfakcji i dobrze się przy tym bawię, chociaż też ciężko pracuję. Bardzo się cieszę, że w tym ostatnim monodramie „Mój boski rozwód” są też nasze (zespołu „Blaski”) autorskie piosenki, bo zawsze staram się, żeby było coś nowego, czego nie robiłam do tej pory.

KP: Jednym z ważnych monodramów w pani dorobku była „Kobieta, która wpadała na drzwi”. Trudny, emocjonalny spektakl o przemocy domowej. Dlaczego podjęła się pani takiego tematu?

AT: Jestem dość wrażliwa na niesprawiedliwość, znieczulicę i lęk. Dzisiaj ten temat jest bardzo żywy, bo od lat mówi się o telefonach zaufania, niebieskich liniach. To nie są takie proste sprawy. Trafiłam na bardzo dobrze napisaną literaturę (Roddy Doyle – przyp. red), znakomitą adaptację, którą zrobił Adam Sajnuk, świetnie dobrane utwory Sinead O’Connor. To był taki materiał, że nie można było tego nie zrobić.
Jestem profesjonalistką i rzemieślniczką. Już tłumaczę, co mam na myśli. Jak kończę spektakl, zdejmuję kostium i nie wracam z rolą do domu. A tu było ciężko. To były dwie godziny opowiadania o tym procesie, dlaczego do tej przemocy doszło, z czego się to bierze, dlaczego kobieta nie jest w stanie z tym nic zrobić. Myślę, że Roddy Doyle musiał to złożyć z opowieści wielu kobiet. I to mu się świetnie udało. To jest wstrząsająca opowieść, ale też bardzo ważna. Widziałam poruszonych widzów, potem była dyskusja, bo to bardzo ważny temat. Ale już tego nie gramy, ponieważ teatr nie ma swojej siedziby. A ja też poszłam dalej i wydaje mi się, że prędko takiego ciężkiego dramatu nie zrobię. Jednak dużo przyjemniej gra mi się wesołe rzeczy. Ale cieszę się, że zrobiłam coś, co było tak ważne, i że mam na koncie taką rolę.

KP: Oprócz monodramów nadal występuje pani z koncertem „Projekt Kofta”. Dlaczego Jonasz Kofta?

AT: Akurat taki repertuar poetycki wybrałam. Uważam, że w tym trio: Osiecka –Młynarski- Kofta, on był najbardziej w cieniu. Osieckiej i Młynarskiego robi się mnóstwo, więc poczułam, że muszę oddać hołd twórczości Jonasza, tym bardziej, że na studiach bardzo mocno zaczytywałam się w jego poezji.

KP: Czym panią ujął?

AT: Po pierwsze różnorodnością, to znaczy, że jest doskonały i w kabarecie, i we wrażliwej poezji, i w bardzo dramatycznych tekstach. I bardzo dobrze rozumiał kobiety. Napisał dużo wierszy z perspektywy kobiety i te opowieści są bardzo wnikliwe, głębokie. On je rozumiał i pięknie to przekładał na słowo.

KP: I tego zrozumienia od mężczyzn życzmy wszystkim kobietom na co dzień. Dziękuję za rozmowę.

*Wywiad autoryzowany