Ma polsko-węgierskie korzenie i aktorskie tradycje. Rodzice: Halina Czengery i Czesław Wołłejko oraz starsza siostra Jolanta, to znani aktorzy. Zaś Magdalena, oprócz aktorstwa zajmuje się pisaniem komedii. W tej pierwszej roli mogliśmy ją zobaczyć na scenie Jasielskiego Domu Kultury dwa razy. W listopadzie 2021 roku wystąpiła obok Lucyny Malec w sztuce „Freda i Zuza”, natomiast po raz drugi pojawiła się w „Komedii z dreszczykiem” 22 października br. Magdalena Wołłejko – bo o niej mowa – specjalnie dla mieszkańców Jasła i sympatyków JDK, zgodziła się na rozmowę.
Katarzyna Pacwa: To pani druga wizyta w Jaśle. Dwa lata temu była pani ze sztuką „Freda i Zuza”.
Magdalena Wołłejko: Tak. Też ze sztuką, którą napisałam jako Maggie W. Wrightt i wyreżyserowałam. I też wyprodukowała ją Joanna Cywińska.
KP: Kim jest Maggie W. Wrightt?
MW: To pytanie, które ostatnio najczęściej pada, aczkolwiek ta demaskacja miała miejsce wiele lat temu. Moją pierwszą sztuką, którą napisałam pod tym pseudonimem był „Klub hipochondryków.” Tam pojawiła się Maggie W. Wrightt, angielska komediopisarka, specjalizująca się w farsach. Wzięło się to stąd, że zdobycie pieniędzy na realizację sztuki, napisanej przez polską aktorkę było trudne. Ale już na spektakl nikomu nieznanej Angielki, sponsorzy bardzo chętnie je dawali. „Klub hipochondryków” był pisany z myślą o trzech konkretnych aktorach: Zbyszku Zamachowskim, Wojtku Malajkacie i Piotrze Polku. Oni poszli z tym tekstem do ówczesnej dyrektor teatru, Barbary Borys-Damięckiej, nie zdradzając autora. Tekst się spodobał, ale kiedy miały się zacząć próby i okazało się, że to ja napisałam, to pojawił się problem ze sfinansowaniem. Dlatego pani dyrektor była za tym, żeby przynajmniej na początku, zasłaniać się Maggie W. Wrightt.
KP: Ale jak to możliwe, skoro pani była już znaną aktorką, z nazwiskiem. To chyba powinno być łatwiej?
MW: Ale nie było. Bo tak naprawdę tych tekstów nikt nie czyta. Tu najważniejsze jest nazwisko, reklama wokół tego. A jak już jest angielska farsa, to z definicji musi być dobra.
KP: I najlepiej napisana przez Angielkę.
MW: Oczywiście. W związku z tym Maggie to Magdalena, W. czyli Wołłejko, a Wrightt – niby pisarz, ale przez dwa „t”, bo Wright jest w Anglii nazwiskiem bardzo popularnym. Ale żeby już całkiem nie było takie oczywiste, to dodałam jedno „t”, bo w nazwisku mam dwa „ł”.
KP: I dlatego też przez dłuższy czas trudno było znaleźć jakąkolwiek informację na temat angielskiej pisarki Maggie W. Wrightt.
MW: Tak. Teraz już jest łatwo, bo wyświetla się moje nazwisko, ale wtedy dziennikarze szukali i nie znaleźli. Dlatego pisali, że Maggie W. Wrightt jest znaną angielską pisarką, ale nie może przyjechać na premierę, bo wyjechała do Brighton, gdzie będzie wypoczywała. I ten tekst pojawił się w pewnej gazecie.
KP: Jak się pani czuła z obcą tożsamością? To mógł być ciekawy eksperyment, ale na jeden raz. Nie było pani przykro, że laury zbiera nieobecna i nikomu nieznana Maggie?
MW: Czułam się bardzo niekomfortowo, zresztą tak, jak i cała moja rodzina. Tym bardziej, że sukces sztuki, którą reżyserował Wojtek Malajkat, był ogromny. A ja grałam w niej drugoplanową rolę. Podczas premiery było jednak przykro, bo ludzie do mnie podchodzili, ale tylko grzecznościowo. Cały splendor spłynął na nieznaną nikomu kobietę.
KP: Przyszedł jednak ten moment, kiedy ujawniła się pani światu. Jaka była reakcja?
MW: Sprawa się wydała przy 50. spektaklu, gdzie została zorganizowana konferencja prasowa, podczas której miał zostać wskazany autor. Dziennikarze typowali wszystkie osoby, które wówczas były na sali, tylko nie mnie. Bo nikt nie podejrzewał, że to mogła napisać kobieta.
KP: Było duże zaskoczenie, kiedy się okazało, że Maggie W. Wrightt to Magdalena Wołłejko?
MW: Było, ale jakoś tak bez entuzjazmu, euforii. Przeszło. A ponieważ nazwisko cały czas było na plakacie, więc z czasem ludzie zapomnieli, że to ja. I znowu w Polsce istniała Maggie W. Wrightt, a za granicą Magdalena Wołłejko.
KP: Jedna sztuka w ogóle nie została wystawiona w Polsce.
MW: Tak. To „Klub kobiet porzuconych”. Spektakl miał premierę w Sydney, wystawiony był także w Chicago, w teatrze amatorskim. W Polsce była dwa razy czytana, ale nie wiem dlaczego nie udało jej się zagrać. Uważam, że to jest bardzo dobra sztuka, bo mówi o kobietach z przymrużeniem oka. I o mężczyznach, o naszych relacjach, o zdradzie, o tym jacy paskudni są mężczyźni. Ale być może ja dawałam tę sztukę do czytania mężczyznom, z prośbą żeby ją wystawili. A oni – nie! Przecież to demaskacja, nasze żony się dowiedzą, jak je zdradzamy (śmiech).
Cały czas prowadzę rozmowy i mam nadzieję, że kolejną realizacją będą wreszcie „kobiety porzucone”. Problemem są też ograniczone fundusze, bo to jest sztuka napisana na sześciu aktorów. A każdy, i my i ci którzy nas zapraszają, liczą się z pieniędzmi. I tu jest pies pogrzebany.
KP: Ma pani talent do pisania komedii. Dlaczego akurat ten gatunek? Czy jest on pani w jakiś sposób bliski?
MW: Tak, bo ja swoją pracę zawodową zaczynałam w Teatrze Kwadrat, byłam z nim związana przez kilkanaście lat. Grałam w farsach i ten rytm farsy – jako gatunku – bardzo mi odpowiadał. To wywodzi się z moich korzeni teatralnych. Instynktownie wyczuwałam też, jak to ma być skonstruowane i wszystko co pisze jest rzeczywiście wesołe, miłe, przyjemne. Tak, żebyśmy mogli mieć chwilę oddechu, relaksu i odbicie od tego całego życia, które nas otacza. To dla mnie też jest dobra terapia. Ja się nie dołuję, tylko staram się naładować pozytywną energią.
KP: Ludzie wolą lekką komedię od sztuki, która wymaga skupienia, powagi, analizy?
MW: Uważam, że uśmiech jest bardzo potrzebny do życia. A dla autora to jest niesamowita frajda stać za kulisami i obserwować reakcję widzów, że to jest to, o co mi chodziło. Wychodzę z założenia, że nie możemy pisać czegoś, co nas nie śmieszy. To się nie sprawdza. Jeżeli nas samych to bawi, to widza również.
KP: Czuje się pani bardziej pisarką czy aktorką? Co teraz jest pani bliższe?
MW: Jedno i drugie tak samo, chociaż część osób myślała, że ja się wycofałam z zawodu. Nie raz spotykam ludzi i oni mi mówią, że nie gram, bo się wycofałam. A to nie tak. Ja nie gram, bo życie mnie wycofało. Nie mam takich propozycji: „zostawiam wszystko, bo ja teraz będę grała”. Ale to też nie dawałoby mi takiej satysfakcji. Zawód aktora to jednak uzależnienie od innych, a ja tego nie lubię. Lubię sama decydować o pewnych rzeczach, a pisarstwo mi to daje. Chcę pisać, to piszę. Oczywiście, cieszę się, że to jest realizowane, że spotykam na swojej drodze szereg osób, które myślą podobnie jak ja i w związku z tym możemy współpracować. Wróciłam teraz do filmu, nie na pełny etat, bo to też zobowiązuje, ale mam plany filmowe i teatralne, więc aktorsko też się kręci.
KP: Każdy aktor ma rolę życia, taką o której marzy, taką która będzie jego spełnieniem. Czy pani też taką ma?
MW: Teraz nie mam. Ale gdybym wiedziała, że wszyscy będą mnie pytali o moją rolę, którą zagrałam jako nieświadoma 16-letnia aktorka i to będzie rola mojego życia, to ja bym chyba nie została aktorką. Mam na myśli serial „Chłopi” i rolę Józi. Ile razy ktoś mnie przedstawia to mówi: „Magdalena Wołłejko, która zagrała Józię w serialu „Chłopi”. Ludzie!!!, to było w zeszłym wieku, ja nie powinnam zostać aktorką (śmiech).
KP: A jednak…
MW: A jednak (śmiech). Ja sobie bardzo cenię współpracę ze Stanisławem Różewiczem, z którym zrealizowałam trzy filmy i trzy spektakle telewizyjne. To była bardzo ważna osoba w moim życiu. Cenię sobie współpracę z Janem Kidawą Błońskim. Jest wielu reżyserów, z którymi bardzo dobrze mi się współpracowało. W Polsce nie byłam aktorką, która grała role pierwszoplanowe. Ale zdarzyło mi się to w filmie czeskim.
KP: Długo się pani uczyła czeskiego?
MW: Musiałam się nauczyć tekstów. Grałam tam nauczycielkę języka czeskiego, to musieli mnie podłożyć, ale musiały mi się zgadzać tzw. kłapy.
KP: Wróćmy jeszcze do „Chłopów”. Czy widziała pani film?
MW: Jeszcze nie, choć wiele osób mnie o to pytało. Nie mam czasu, bo ciągle wyjeżdżamy z „Komedią z dreszczykiem”. Na pewno zobaczę, ale trudno będzie to porównywać, bo to inna technika i inny rodzaj opowieści. A przede wszystkim to film, a nie serial. Pewne wątki są okrojone. Ja widziałam Vinceta („Twój Vincet” z 2017 roku – przyp. red.), poprzedni film zrobiony tą techniką. On jest bardzo ciekawy, także plastycznie i zrobił na mnie duże wrażenie. Ale oczywiście obejrzę i będę wypatrywała, kto tam gra Józię (śmiech).
KP: Planuje pani wydanie książki o swojej rodzinie. A jest to bardzo ciekawa historia. Na jakim etapie pani jest teraz?
MW: Powinnam już przysiąść, bo cały czas to sobie obiecuję. Ale zawsze coś innego literacko mi wypada, głównie jakieś sztuki, które muszę szybko napisać. Ja jestem leniwa, więc nie siedzę od rana do wieczora nad pisaniem. Robię to wtedy, kiedy mam ochotę.
W wolnych chwilach będę się pochylała nad tym tematem. Ja to zawieram w formie anegdot rodzinnych, z przymrużeniem oka. Staram się każdą historię, która mogłaby być smutna, czy wstrząsająca, czy kryminalna wręcz, opowiedzieć z poczuciem humoru i dystansem. Mam tych rozdziałów spisanych ze 40, a przynajmniej drugie tyle muszę jeszcze napisać. I mam środek tej opowieści, czyli jak już jestem na świecie i to co dzieje się wokół mnie. Natomiast chciałabym sięgnąć historycznie do tych wydarzeń, które miały miejsce dużo, dużo wcześniej. I tu pojawia się problem, bo nie wiem, jaką formę ma mieć ta książka. Najpierw chciałam, żeby było na wesoło, z humorem. Ale z drugiej strony trudno opowiedzieć zdarzenia w tej formie, kiedy nie byłam ich świadkiem. Szukam więc czegoś uniwersalnego, właściwego, a jednocześnie nietypowego.
KP: A co o tym pomyśle sądzi pani siostra?
MW: Ona twierdzi, że pisze swoje historie i kiedyś da mi do przeczytania. Ja jej mówię: „Jola, to może napiszmy coś razem? Usiądźmy, zbierzmy to co wiemy, bo ty pamiętasz co innego, ja co innego. Będzie ciekawie”. I teraz staram się ją na to namówić.
KP: Trzymam zatem kciuki za powodzenie tego, jak i pozostałych projektów. Dziękuję za rozmowę.